piątek, 23 grudnia 2016

And so, being young and folly, I've felt in love with melancholy



Wyglądam tutaj na wielce smutną bułeczkę. Jednak niekoniecznie jestem smutną bułeczką - ja po prostu mam jeden wyraz twarzy do wyrażania wszystkich moich stanów emocjonalnych (a tych mam tyle co jamniczek). Nie ułatwia mi to życia - ludzie się ciągle pytają, czy wszystko w porządku, jeden z moich prowadzących był raz nawet przekonany, że planuję go zamordować ze szczególnym okrucieństwem - tak, mój wzrok wyraża chęć mordu, gdy kogoś uważnie słucham. Nie, żebym to kontrolowała. Teraz należy się zastanowić, czy chodzi o wzrok czy chęć mordu >D

I look here like a little bun of sadness. But I may not necessary be a miserable bun - I just have one facial expression for all of my very diverse emotional states. That for sure doesn't make my life easier - people often ask me if I'm okay, one of my tutors even thought that I'm plotting how to murder him in a very violent way - well, when I'm really listening to what someone's saying my whole face express desire of homicide. Not like I have any control over this. And now you should wonder if I mean my face or my dark desires >D
Wróciłam do kraju na święta, hurra. Ale, jako że jestem studentem architektury, to nie mogę odpoczywać, gdzie tam >D Projekt co prawda oddany już trochę temu, mimo pięciu załamań nerwowych i zbyt wielu razów, gdy Illustrator odmówił współpracy ponieważ gdyż wal się, nie zrobisz profesjonalnej ulotki. Boję się, co to będzie gdy zacznę używać CADa, skoro szkolne komputery nie potrafią udźwignąć większości programów...
Wracając jednak do tematu - nie ma odpoczynku dla mnie. Jest za to pisanie eseju z historii architektury. Większość proponowanych tematów zawiodła mnie srogo jako za proste (tak, najwyraźniej lubię sobie komplikować życie i cierpieć), więc zdecydowałam się na pisanie o Sullivanie (jako że wiem mało o amerykańskiej architekturze, może poza Frankiem Lloydem Wrightem) i jego słynnym powiedzeniu "form follows function". Też niezbyt to głębokie, ale siądzie. Och, jakże bardzo byłam w błędzie >D Nie spodziewałam się, że będzie mnie podniecać architektura młodsza niż dwieście lat (i nie będąca Bauhausem, który jednakże kręci mnie bardziej przez swój system nauczania niż przez budynki sensu stricte) oraz że przypadkiem wdepnę w bardzo głębokie bagno duchowości i filozofii.
Sullivan normalny nie był. Oczywiście, w dobrym znaczeniu "nienormalny". Ogólnie w podręcznikach do historii architektury przedstawia się go jako bardzo racjonalnego człowieka, "form follows function" równa się trójpodziałowi fasady wedle klasycznych zasad, ornament jest zbędny o ile nie stanowi ekspresji konstrukcji, która sama w sobie jest najważniejszą rzeczą w budynku, bla bla bla... Nie wszystko to bullshit, ale sporo. Czy raczej - takie uproszczenie podejścia Sullivana do architektury że TO JUŻ NIE JEST SULLIVAN.
Wyraziłam moje niezadowolenie, mogę przejść do sprostowania tego co powyżej. I przy okazji nieco uporządkować moją własną wiedzę przed napisaniem eseju, nie ma lepszego miejsca żeby to uczynić niż blogasek >D
Podstawą podejścia Sullivana do architektury i jego bardzo bezkompromisowych idei jest amerykański i niemiecki transcendentalizm - ten pierwszy bardziej, jako że Sullivan żył w tym samym czasie co Emerson i Whitman - oraz, tu się robi grubo, teorie kosmogoniczne Swedenborga >D Zasadniczo, ekspresja funkcji w formie u Sullivana nie jest tak prosta jak sam trójpodział elewacji i zmiana rozmiaru okien, jak również skupienie ornamentu przy otworach, aby podkreślić ich istnienie - tym, co Sullivan rozumiał przede wszystkim jako funkcję architektury, jest wyrażenie harmonii kosmosu i natury, osiągnięte przez idealne zrównoważenie pierwiastków męskich i żeńskich - tutaj za Swedenborgiem, męski element to logika (w architekturze - konstrukcja), żeński element to intuicja/emocje (na język architektury - ornament), sam budynek ma zaś służyć windowaniu ludzkiej duszy na wyżyny i czynieniu z człowieka bytu idealnego, bliskiego naturze, która jest najbardziej perfekcyjną rzeczą jaka istnieje (to akurat za Emersonem). W sumie ciekawym jest, że Sullivan, jednocześnie podkreślając jak ważne jest zrównoważenie dekoracji i konstrukcji w budynku, pojęcia nie miał o tym ostatnim i całą wiedzę inżynierską uznawał za coś nieistotnego (przez co zresztą pokłócił się z Adlerem, z którym współpracował), jednocześnie niemożliwie denerwował się, gdy określano go mianem dekoratora. W ogóle współpraca Sullivana i Adlera może być uznana za początek rozpadu zawodu architekta na dwie oddzielne profesje - architekta (projektanta) i inżyniera (technika) właśnie.
Mogłabym tak jeszcze, o Sullivana inspiracjach bliskowschodnich i gotyckich oraz dlaczego jego projekty domów są tak wielkim failem, ale to już jest temat mojego eseju, a ten to zamierzam napisać porządnie, z przypisami i wszystkim. Tutaj takie drobne uporządkowanie tematu, oraz potrzeba wyrzucenia z siebie mojego całego entuzjazmu dla tego tematu >D Wiem, że nie ma to związku z absolutnie niczym tutaj, ale po prostu musiałam.

I'm back home for Christmas, yay. But, being an architecture student, I can't have a decent rest >D My biggest project for this year was successfully submitted some time ago, despite five mental breakdowns and Illustrator freezing too damn many times, because screw you, you're not going to get a nice, professionally made leaflet. I'm kind of afraid of strating working with CAD, as most of the school computers can't handle simplier software...
But back to the topic - no rest for me during this break, writing two essays (for History of Architecture and Urban Studies) instead. Majority of the given topics was too shallow and simple for me (yup, I like to suffer), so I decided to write about Sullivan, as I don't know a thing about American architecture (except for Frank Lloyd Wright, he was brilliant), and his famous saying (often incorrectly contributed to Le Corbusier) "form follows function". Also not very deep, but it will do. Oh, I was wrong, so wrong >D I never expected myself to be excited about architecture younger than 200 years (and not being something by Bauhaus, as the only exception, although I value Bauhaus more for their scholastic methods than for designs) and also I didn't expect to get into some deeply philosophical and spiritual stuff.
Sullivan wasn't your regular, sane architect. I mean, in a good sense. In general, architectural textbooks depict him as highly rational man, "form follows function" equals classical tripartition of the facade, ornament should be abolished if it doesn't come from the structure, and the latest is the most important part of the building... I'm not saying it's all bullshit, but most of it. Or rather - Sullivan's approach to architecture so simplified that IT'S NOT SULLIVAN'S ANYMORE, YOU GUYS.
I have expressed how displeased I am, so now I can fix all those misunderstandings. And by the way, order my knowledge a little bit before writing the actual essay. And there's no place better for that that my very own blog >D
Sullivan's views on architecture are deeply rooted in German and American transcendentalism - more in the second one, as he was alive at the same time as Emerson and Whitman, for example. But that's not all - there are also, brace yourself, some cosmogonic theories by Swedenborg >D Basically, expression of function in form in Sullivan's work is not just the tripartition, varied windows sizes for each floor or concentration of the ornament around the opening, to highlight it - for Sullivan, function of a building was to express, by all those measures, cosmic harmony, achieved by ideal balance of masculine and feminine elements - there, after Swedenborg, logic (in architecture translated to structure) is masculine, while emotion, intuition (architecturally understand as ornament) is feminine. Building itself should lift the human soul into the spiritual heights, allowing it to get near ideal, almost one with nature, which is the most perfect thing in existence (that's from Emerson). It's kind of interesting how Sullivan, putting such pressure on importance of both ornament and construction, completely dismissed the latest and thought that all the engineer knowledge is not important and something not as worthy as design skills (anyway, it's one of the reasons he splitted with Adler). At the same time, he would get really mad if someone called him a decorator of buildings. But that's what he was, to some extend. What I find kind of important, his collaboration with Adler can be read as splitting profession of architect into two separate entities - designer (so "architect" which we are familiar with in present times) and engineer.
I could go on and on, on Sullivan's Middle Eastern and Gothic inspirations and why all his housing projects were massive fails, but I'll leave that for the actual essay, all nice, with footnotes and stuff. I just wanted to give it an initial shape and share my enthusiasm for the topic >D I know, it probably doesn't fit in here, but I just had to write it.
Choker - Ugly Organ || Ring - Six || Blouse - Thrift shop || Belt - Ebay || Skirt - Forever21 || Tights - Primark || Boots - Vagabond 

niedziela, 11 grudnia 2016

Minions of darkness do the groceries for me


Miałam potuptać na koncert. Koncert wielce fajnego zespołu, łączącego drone z postpunkiem; inspirują się Earth, ale w sumie to brzmią bardziej jak Esben and the Witch, czyli milijon/10 ode mnie i jeszcze ze trzy serduszka. Zresztą można obczaić choćby zalinkowany powyżej utwór.
Jako że okazja była, koncert klimatyczny bardzo (miał być też w klimatycznym miejscu - pod mostem kolejowym; uprzedzając pytania, akustyka pod mostem ssie), to postanowiłam ubrać się jak aspirująca królowa ciemności. I tuptać tak cały dzień, ponieważ mój napięty harmonogram nie przewidywał czasu na przebranie się. Zresztą, po co w ogóle się przebierać, ekspedienci w markecie i ludzie na uczelni już chyba przywykli do tego, że jestem małym kłębuszkiem pradawnego zła  >D Ale w środku jestem puchata i słodka, oraz przynajmniej częściowo pastelowa (mózg, jelita...).
Harmonogram mój okazał się być tak napięty, że jednak na koncert nie poszłam, smutałke. Pocieszają mnie w sumie trzy rzeczy - że i tak nie posłuchałabym muzyki za bardzo, bo wspomniana wyżej ssąca mocno akustyka, że zespół jest z Glasgow, także może coś zagrają w przyszłości (a nawet na pewno, koncert w styczniu >D ), a także uniknęłam pokusy impulsywnego rzucania pieniądzem w stoisko z merchem zespołu. W sumie jest jeszcze czwarty plus, wyglądanie wielce złodupnie, ale tak trochę glamour, co pewnie by kiedyś nastąpiło, ale akurat w tamtym momencie dało mi kopa pewności siebie.
Chociaż jak patrzę na te zdjęcia, to stwierdzam że brakuje mi diademu z kwarców (takie cudo, o) i palcata >D Jedną z tych rzeczy w sumie posiadam...

I was planning to attend a concert of a band that I have recently discovered; they mix drone and post-punk, drawing their inspiration from Earth, but actually sounds more like Esben and the Witch - anyway, lots of kudos to them from me. I recommend checking them out, for example their song linked above.
As the concert was meant to be kind of a special event for me, in a special place as well (under a railway bridge; and yes, acoustic in such place sucks), I decided to (over)dress and unleash my inner queen-of-darkness-wannabe. And walk around like this for the whole day, as my busy schedule didn't allow even a tiny amount of spare time to spend on changing the outfit and makeup. Anyway, why I've even considered that, cashiers at the supermarket and my peers from school are probably already used to me being a little ball of primal evil force >D But mind you, inside I'm soft and fluffy, and at least partially pastel (you know, brain, intestines...).
Anyway, my schedule turned out to be too busy to actually go for the concert. Sad, sad. But, three things have actually cheered me up - that I wouldn't hear much of the music anyway, given the horrible acoustic of the venue, but it's a Glasgow-based band, so they may play some more gigs in here (and they actually will - in January >D ), and I avoided a temptation of impulsively throwing my money at the merch stall. And there's also another positive thing - I looked really badass, but a bit glam at the same time, what might have actually happen at some point in the future, but at that very moment it gave me a huge confidence boost and oh gods, I've need that.
But when I look at those photos right now, the whole attire would benefit from a quartz tiara (like these beauties) and a riding crop >D I actually own one of these things...
Czuję się nieco źle, publikując tak krótką, w sumie nieco suchą notkę. Ale jeszcze gorzej czuję się nie publikując nic przez dłuższy czas. Znaczy, nie jest to w sumie jakieś wszechogarniające poczucie winy, w sumie bardziej "hej, mam blogaska, w sumie to powinnam coś z nim zrobić". W sumie robienie czegoś nawet mnie cieszy. Przyjemność z planowania ubioru i noszenia go czerpałam zanim stwierdziłam że w sumie to mogę publikować - tylko publikowanie niesie ze sobą dodatkowy obowiązek, jakim jest pisanie. Nic nie denerwuje mnie tak, jak posty zawierające same zdjęcia - trudno napisać do nich jakiś konstruktywny komentarz, to raz, dwa, chociaż zapytana o to bezpośrednio zazwyczaj żywo zaprzeczam, to jednak mam pewne voyeurystyczne skłonności >D Nie w sensie erotycznym, po prostu przyjemność sprawia mi czytanie o życiu innych ludzi. Ewentualnie oglądanie cudzych mieszkań w magazynach wnętrzarskich. Albo nieśmiałe zerkanie w okna gdy idę wieczorem przez miasto.

I feel a little bit guilty for publishing something so short in terms of text. But I feel even worse for not posting anything at all for longer periods of time. I mean, it's not an overwhelming sense of guilt, more like "oh, hey, you have this blog, do something with it". And I enjoy doing something with it. Even before starting a blog, it was a pleasure for me to plan my outfits and dress up, but posting those things brings another duty - writing. Nothing grinds my gears like posts which consist only of photos - it's hard for me to write a meaningful comment for those, and, what I would probably decline if I someone asked directly - I'm a bit of a voyeurist >D Not in sexual sense though, it's just feels kind of nice and amusing to have a peak into others' life by reading their writings. Or looking at photos of people's flats in interior magazines. Or just, in a very shy manner, glancing into windows as I'm passing by on my walk home in the evening.

Necklace - Thrift shop || Rings - Six || Waistcoat - Random shop in Glastonbury || Shirt - ??? || Shorts - Thrift shop || Stockings - Primark || Shoes - Vagabond || Bag - Restyle


sobota, 3 grudnia 2016

I just want a small bell on my neck, tinkling as I walk

Stellamara - Unda (btw, Rachel Brice is in the video!)

Zastanawiam się, jakim cudem ludzie z mojego roku nie zamordowali mnie, jak weszłam do studia robią brzdęk-dzyń-dzyń-stuk-stuk. Może dlatego, że stage leaderzy byli w pobliżu. >D W każdym razie, pewną dziwną przyjemność sprawia mi noszenie rzeczy robiących hałas. Czuję się dzięki nim bardzo istotna, może trochę tajemniczo-mistyczna (bransolety, dzwoneczki i wszelkie takie dyndadła), albo też jak niemiecki oficer, postukując obcasami o podłogę kazamatów studia (za porównanie proszę dziękować mojemu bratu, ja bym na coś takiego nie wpadła, ale w sumie brzmi to tak źle że aż dobrze) >D Chociaż łączenie w jednym zdaniu (zromantycyzowanej wersji) Cyganki i niemieckiego oficera nie jest najszczęśliwsze...
Idąc jednak dalej - czasami lubię, żeby mnie było słychać. Lubię brzęczeć i szeleścić, nie dziwota, że zapisałam się na taniec brzucha (który, swoją drogą, zaczął wychodzić. Teraz pozostaje mi tylko zjebać mój progres poprzez dodanie ruchów rąk i klatki piersiowej); w sumie, to rzeczy do tańca używam jako ciuchów czy też akcesoriów na co dzień (poza zdobionym stanikiem, gdyż takiego nie posiadam. Jeszcze), bo lubię rzeczy wielofunkcyjne. Plus, chyba nikogo to już nie dziwi, zwłaszcza, że staram się te elementy miksować z czymś zupełnie z innej parafii. Wyczuwam również powiększenie asortymentu rzeczy brzęczących a błyszczących (bransolety! paski!) ku radości mojej i niewątpliwie również współstudentów >D Chyba rzeczywiście mam w sobie podświadome pragnienie śmierci, lub chociaż bycia znienawidzoną przez najbliższe otoczenie. 
Ale naprawdę, szpeju nigdy za wiele. Zwłaszcza, że moim celem jest przebranie się kiedyś, na jakąś imprezę halloweenową, za Isztar. Jest to przebranie jednocześnie bardzo proste - mnóstwo biżuterii i tylko biżuterii, ale i skomplikowane - powód ten sam. I w dodatku plan zakłada bycie Isztar schodzącą do podziemi, także ten... z każdą godziną zrzucałabym z siebie kolejne sztuki biżuterii >D

I'm wondering why people from my year didn't murder me when I entered to the studio jingling, clanging, tapping and what not with all the stuff I was wearing. Maybe presence of the stage leaders stopped their murderous instincts. >D Anyway, I get a weird sense of pleasure from wearing things that make noise. Thanks to them I feel like I'm actually really important, kind of mystrious and mystic at the same time (bracelets, bells and tassels creates such aura around oneself), or like a German officer, heels of my boots knocking on the floor of dungeons of some sort studio (you can thank my brother for making such comparison, I wouldn't have thought about it myself, it sounds so bad that it's actually good) >D But it may be not the best idea to put (romanticised verion of) a Gypsy and a German officer in one sentence...
But, moving forward - sometimes, when I'm going somewhere, I like to be heard first. I like to clang and swish - no surprise that I'm very into tribal fusion (anyway, it finally started making more sense - now I just have to fuck up my progress with my lack of ability to add hand and chest movements into dancing); to be honest, I use the particles of my bellydance attire as everyday clothes (minus an embellished bra, I don't have one. Yet), because I like versatile things. And such additions actually doesn't surprise anyone anymore, especially because I'm trying to mix those with things more... ordinary? Anyway, I sense some enlargement of my collection of things noisy and shiny (bracelets! belts!) for joy of myself and, no doubt, of my fellow students >D Well, maybe I really subconsciously wish to die, or at least to be hated by everyone around me.
But seriously, there's no such thing as too much jewellery. Especially because one day I want to go to a Halloween party dressed as Ishtar. A costume simple and complicated at the same time - for the same reason, cosisting mainly (if not only) of jewellery. And my plan is to depict Ishtar going into underworld, so... as hours pass I would get rid of different pieces of accesorries >D

Ale tak na serio, brzęczące świecidełka są kolejną rzeczą, która pozwala mi czuć się bardziej mną i jednocześnie jakby osłania mnie przed światem. Im więcej elementów - nietypowych, połyskliwych czy tam wydających dźwięki - tym bardziej uwaga jest odciągana ode mnie jako mnie. Bardzo mi to odpowiada, bo niekoniecznie mam ochotę prezentować siebie samą całemu światu. Owszem, ubiór jest manifestacją pewnej części mnie, moich gustów i fascynacji, ale też tworzy barierę osłaniającą mięciutkie wnętrze. Ponieważ ja jestem bardzo miła i mięciutka w środku.
A ten wpis zaczyna robić się wyjątkowo osobisty, no ale - mój blogasek, mogę sobie pisać co chcę, o. I w sumie mogę też decydować, kiedy to pisanie urwać. Myślę, że teraz jest dobry moment.
Może tylko dorzucę, co się ostatnio w moim życiu stało - poza tym, że deadline projektu bliski bardzo i dlatego też nie piszę postów regularnie, to jeszcze mam oparzenia II stopnia na udach. Bo nieogarnięta buła będąca studentem IV roku oblała mnie wrzącą herbatą. Także ten. Goić się to goi ładnie, ale blizny niestety najprawdopodobniej będą. Ale przynajmniej dałam radę obfocić troszkę moich ubiorów na zapas, bo teraz to tylko w szarawarach popylam z racji niemożności noszenia rajtek (ściągają bandaż). Takie to moje smutne życie ;_____;

Serious talk now, tinkling frippery is yet another thing that allows me to feel more myself and doubling as an armour to protect me from the outside world. The more elements - untypical, shiny, noisy - the less attention is focused on me as myself. I really like that, because I not necessary want to present my bare self to the world. Of course, my outfits are a manifestation of some parts of my identity, my tastes and interests, but is also a barrier, shelter for my soft inside. Because I'm soft and fluffy inside.
But this entry is getting too personal, although - it's my blog after all, I can write whatever my heart desire. But I also can decide, when to stop. And now is a good moment. Maybe I'll just quickly add what has been happening in my life recently - beside very near (and scary) hand-in date of a project, which is the main reason for lack of regular posts, I got a second-degree burns on my upper thighs, because a moron who happens to be a stage IV architecture student spilled a boiling hot tea on me. Anyway, it's healing slowly but steadily, although it's almost sure that, unfortunately, I'll have scars. But at least I've managed to took several photos of my outfits before this thing happened, because now I'm wearing only harem trousers, as I can't put anything tight-fitting on my legs, as such things are likely to pull the bandage down. And that's my miserable, awkward life. ;____;

                                                           
Necklaces - Sadir Jewellery || Bracelets - New Look || Cardigan - ??? || Blouse - Vero Moda || Belt - Wolford (?) || Skirt - Ebay || Underskirt - Thrift shop || Shoes - Conhpol 

piątek, 18 listopada 2016

Wandering through this city's blackest streets


Zrobiło się cokolwiek zimno. Fakt ten zmusił mnie do przerzucenia się na płaszcz jesienno-zimowo-(wczesno)wiosenny już trochę czasu temu. A jak płaszcz, to i nakrycie głowy odpowiednie (i zdatne do noszenia, póki nie zacznie tutaj piździć jak w Kieleckiem) - cylinder, a raczej coś pomiędzy normalnym cylindrem a cylindrem ujeżdżeniowym. Na to pierwsze jest, jak na moje oko, minimalnie za niski, na to drugie - nieco za wysoki. Zabawną rzeczą jest, że w taki sposób noszę się już z siedem lat, wliczając w to zeszły rok, jednak ludzie z mojego wydziału dopiero teraz połapali, się, że chodzę ubrana jak typowy arystokrata, przynajmniej jeśli o okrycie wierzchnie idzie. Cóż, trzeba jakoś podkreślić, żem burżuazja. W sumie dziwię się, że mój wykładowca (lewak aż miło) od Urban Studies jeszcze mi nie zaczął tego wytykać :v Chyba jedynie dlatego, że mnie lubi - i to lubi do tego stopnia, że potrafi pochwalić mnie za odpowiedź gdy wychodzę z sali wykładowej i  powtórzyć to samo pięć minut później, gdy wracam z kawą. Nie wiem, czy uznawać to za miłe (yay, ktoś docenia moją wiedzę) czy za zatrważające (pozostali słuchacze, którzy prawdopodobnie nie wiedzą rzeczy; chociaż hej, to nie historia sztuki, jeno architektura, nie trzeba być od razu asem z tego pierwszego, ale tak serio to trzeba).
Szkocka pogoda działa mi nieco na nerwy. Znaczy, nie miałabym nic przeciwko zimnu, zimno jest do przeżycia, zawsze można dodać kilka warstw. Tylko że Szkocja nie ma po prostu chłodnego klimatu - ma klimat statystycznie chłodny, ale gdyby wziąć pod lupę losowy dzień, to właściwie nie da się określić. Pogoda potrafi zmieniać się co pół godziny i to dosyć... ekstremalnie. Wychodząc z domu najlepiej zabrać parasol, kurtkę przeciwdeszczową, okulary przeciwsłoneczne, trochę rzeczy na zmianę (gdyby przemokły, bo parasol niewiele daje przy silnym wietrze, czyli prawie zawsze) oraz torbę, w którą ewentualnie można spakować zbędne warstwy, by nie wyglądać jak idiota mając przez ramię przewieszone płaszcz i dwie bluzy.
Ewentualnie można usiłować się hartować (oraz złapać zapalenie oskrzeli) i, jak Szkoci, do początku grudnia zasuwać w jesionce, potem łaskawie założyć pod jesionkę sweter, a gdy temperatury podniosą się ponad piętnaście stopni - zasuwać topless (z nieznanych mi powodów jest to wersja akceptowalna tylko i wyłącznie dla mężczyzn; damskim odpowiednikiem jest ubiór niemalże plażowy).

So, weather changed to a colder one some time ago. That urged me into switching into my autumn-winter-early spring coat, with an appriopriate hat of course - a tophat, or rather an inbreed abomination between a dressage hat and an actual tophat. For my taste, it's too high to be the first one, and a little bit too short for the second. Funny thing, I've been dressing in such fashion for seven years, last year included, but people from my department have realised just now that I'm dressing like an aristrocrat, at least when it comes to the outerwear. Well, I have to somehow highlight what a bourgeoisie I am. I'm a little bit surprised that my Urban Studies professor (he's so much to the left that it's  just right :v ) didn't started roasting me about it :v Maybe because he likes me - and likes me to the point that he'll praise me for an answer when I'm leaving the lecture theater, and do the same thing again five minutes after, when I'm coming back from coffee break. I'm not sure if I should treat it as a nice thing (someone appreciates my knowledge!) or something frightening (other participants of the lecture, who probably don't know things; but hey, that's not an history of art course, but architecture, you don't need to be well versed in the first one but seriously, you gotta).
Scottish weather annoys me a little bit. I mean, I have nothing against cold, it's okay, I can survive, add some layers or something. But Scotland doesn't have just a cold climate - it's a statistically cold climate, but if you take a randomly choosen day into consideration, it's actually hard to tell. The weather can change every half an hour and in a... rather extreme way. Going out, the best thing you can do is to take an umbrella, raincoat, sunglasses, some things to change into (just in case, if umbrella would fail in quest of protecting you from the rain, what would probably happened, because wind here is unholy and strong, almost always) and a huge bag, so you can hide all your things in here, just to not look like an idiot, carrying two jumpers and a coat when it's sunny and warm.
Or you can try to adjust yourself (and get a pneumonia in the process) and be like Scots, wearing only a light coat until the beginning of December, then maybe wear a jumper underneath, but when temperatures reach magic border of fifteen degrees (Celsius) - run around topless (but, to my dismay, that's an option only for men; women's equivalent is something strangerly close to a beachwear).
Złapałam się na tym, że właściwie prawie cały czas noszę sukienki/spódnice/tuniki i raczej unikam spodni (przez co rozumiem jeansy; jak wiadomo, szarawary czy welurowe szorty prawdziwymi spodniami nie są, tak jak feministki/lewacy/nie-katolicy/osoby LGBTQ nie są prawdziwymi Polakami); jestem zdziwiona, bo kiedyś musiałam się do rzeczy niebędących spodniami zmuszać - spodnie to było coś wygodnego, coś z czym nie trzeba kombinować, radość i ciepło. Nie mówię, że nie doceniam spodni i pozbyłam się wszystkich z mojej szafy, nie, ciągle mam kilka par na wszelki wypadek. Lubię spódnice, w sumie od dłuższego czasu lubię, jedynie miałam problem z zakładaniem ich na siebie. Zaczęłam się trochę zmuszać (ogólnie zmuszanie się do czegoś czego się nie lubi dobre nie jest, ale jak już napisałam - to było bardziej "chcę, ale w sumie to się trochę boję"), et voila, teraz popylam jak bozia przykazała kobiecie, w KOBIECYCH RZECZACH. Lol, nope. Nie cierpię stwierdzenia, że spódnice (czy ogólnie coś) jest kobiece lub męskie. A sarong czy kilt to przepraszam bardzo co jest? Zwłaszcza, że ładni panowie w ładnych kiltach wyglądają wyjątkowo ładnie; o sarongach się nie wypowiem, ale też wydają się być ok.
Także ten, nie mam zamiaru nikogo przekonywać, że kiecki cacy a spodnie be - zwyczajnie jakimś cudem zaczął mi się w życiu ten okres, kiedy preferuję spódnice. Czego w sumie trochę żałuję, ale tylko z jednego powodu - brak kieszeni. Nie, żeby damskie spodnie miały jakieś wybitne kieszenie, ale zawsze coś tam się upchnie. Z tego między innymi względu na zdjęcia kolejnego ubioru załapała się smycz od mojej legitymacji studenckiej - jako że ta jest jednocześnie kartą wstępu do wszystkich uczelnianych budynków to muszę ją mieć pod ręką. Ogólnie zdarza mi się upychać rzeczy za paskiem; dobrym pomysłem byłoby też wykorzystanie przestrzeni dekoltu, acz wyciąganie stamtąd rzeczy przyciągnęłoby stanowczo za dużo uwagi... >D

I've caught myself wearing almost only skirts/dresses/tunics and kind of avoiding trousers (or rather jeans; as you may know, harem pants or velvet shorts doesn't count as trousers); I'm a bit surprised, not so long ago I had to force myself to not wear trousers, as I perceived them as something comfortable, safe, not requiring much styling, pure joy and warmth, just a go-to piece of clothing. I'm not saying that I totally dismiss trousers and don't appreciate them at all, no, I still have a couple of pairs just in case. I just like skirts, actually have liked them for a long time now, I just had kind of issue with wearing them. I started forcing myself a bit (okay, I know that forcing yourself into something you don't feel comfortable with is not good, but it was more like "I really want, but at the same time I'm a bit afraid"), et voila, fake it till you make it, and now I'm dressing as God intended it for women, in FEMININE THINGS. Lol, nope. I hate the assumption that skirts (or in general anything) is feminine or masculine. Excuse me, but what about a kilt or a sarong? An important point - handsome men are even more handsome in kilts; I cannot say anything for sarongs though, never seen anyone wearing one, but they seem to be okay as well.
And so, I'm not trying to persuade anyone that skirts or dresses are the best things in the world; I'm just at the point of my life when I prefere those over trousers. But I regret it a bit, because of the lack of pockets. Not that trousers for women had a proper pockets or anything, but you still can manage to squeeze something in here... Anyway, because of that in one of upcoming photos you can spot the leash of my student card - which is a pass card at the same time, so I like and need to have it nearby all the time. In general, I'm stuffing some of my things under belts - I just have to keep them somewhere, okay? Actually, using my decolletage would be a clever idea, although getting things out there would draw too much of an unnecessary attention... >D

Choker - Made by me || Rings - I am || Tophat - Skoczów || Coat - ??? || Shawl - A gift || Blouse - Thrift shop || Skirt - SheIn || Underskirt - Thrift shop || Boots - Vagabond

sobota, 12 listopada 2016

Prince(ss) of thieves


Pierwsze do czego muszę się przyznać - te zdjęcia najnowsze nie są. Nie było jakoś okazji wcześniej ich opublikować. Tłumaczy to mój dziwaczy kolor włosów - nigdy nie kierujcie się obrazkami na opakowaniu farby, one kłamią i potem okazuje się, że w sumie to kupiliście czysty czerwony pigment. Tyle dobrego, że dość szybko spłowiał (i znowu, etykiety kłamią, miał się trzymać do dziesięciu myć), a ja znalazłam pół-permanentną farbę która ma idealny odcień, nie robi kuku mojej wrażliwej skórze i jest cruelty free (oraz śmierdzi jak przegotowany rosół, lukrecja i brukselka zmiksowane razem, ale idzie się przyzwyczaić).
Podoba mi się, jak nieco chłopięco wypadłam w tym ubiorze (tak, dla mnie brak cycków = chłopięcość, przynajmniej w moim wypadku), jeszcze chusta, która miała stanowić alternatywę dla paska tak właściwie to nieco zmniejsza moją talię, przynajmniej patrząc en face. Do tego jeszcze fryzura a la flapper girl, co wyszło zupełnie przypadkiem, bo chciałam jakoś odwrócić uwagę od włosów, zwłaszcza dzikiego odrostu który farby łapać nie chciał, ponieważ nie, a nie ma nic lepszego do odwracania uwagi jak spore czarne coś na głowie; et voila, mamy coś nieco chłopczycowatego >D
Och, i odkurzyłam moją mniej podstawową fotoszopową wiedzę jeśli chodzi o edycję zdjęć. Mam nadzieję, że widać różnicę w jakości, i jest to różnica korzystna (dla mnie jest, ale monitor mojego laptopa bywa... kreatywny).

First things first - those are not the most up to date photos of myself. I just happened to not have time to upload them before. That explains my weird haircolour - never, never choose a dye by a picture of the effect post-application on its box. Those things lie and then it turns out that you actually purchased pure red pigment. Luckily, it faded out pretty quickly  (and again, the description box lied, it should have faded after ten washes or more), and I managed to find a semi-permanent hair dye in a perfect shade, not irritating my sensitive scalp and from a cruelty free brand (and it smells like... well, if you would mix together an overcooked vegetable broth, liquorice and brussel sprouts it would be very close to the actual... aroma of the dye. But I've already got used to it).
I like how a bit boyish I look in this particular outfi (yup, for me no tits=boyishness [is that even a word?!], at least in my case). The shawl which was meant to be an alternative for a belt, instead of highlighting my waist only diminishes it, at least when looking en face. Add to that a flapper-girl like hairstyle, which was actually an accident, I just wanted to draw attention away from my crazy hair, especially roots, which didn't want to catch the colour at all, and there's nothing better to do so than a big black something on your head; et voila, all those things come together into a bit of a tomboy look >D
Standardowo już - nie wiem, czy kogoś to obchodzi, no ale po raz kolejny regularne publikowanie postów szlag trafił, przepraszam. Powód pierwszy - wycieczka do Wenecji dla chętnych z roku. I totalnie warto było się wybrać; naszym głównym celem było biennale architektoniczne, prawda, że niespodzianka? :v W każdym razie - biennale jest piękne, 10/10, tylko dwa dni na zobaczenie i Arsenale i Giardini to stanowczo za mało, ba, tydzień to byłoby mało, jeśli doliczyć jeszcze takie cuda jak hiszpański czy nigeryjski pawilon, schowane gdzieś w mieście ponieważ bo tak. No i samo miasto - wiadomo, piękne. A pomysł, żeby zamieszkać na drugim jego końcu w stosunku do lokalizacji biennale... Cóż, moje nogi mówią nie, moja chęć przygody i oglądania ładnych rzeczy mówią tak. Chociaż trochę denerwującym jest, gdy gubisz się w drodze do hotelu jakoś pięć razy i właściwie docierasz do celu po godzinie, gdy teoretycznie powinno ci to zająć tak z dwadzieścia minut... No ale, w całą sytuację mogły być zamieszane pewne ilości wina >D
Powód drugi nieregularności - zasuwam jak mały samochodzik, ponieważ mam tylko dwa tygodnie, żeby zrobić finalne rysunki do projektu, dwa modele i jeszcze żeby przy okazji to wszystko nadawało się do prezentacji. Oraz oddać chore zaliczenie które wymaga używania cyferek (i mózgu), a także zacząć myśleć nad tym, jaki temat eseju wybrać (przy czym nie są one nawet jeszcze podane) - Mackintosh School of Architecture at its finest, proszę państwa. Prawda, mogłabym sobie zafundować nocny maraton i którąś z tych rzeczy skończyć, ale nie, ja jeszcze staram się szanować moje zdrowie fizyczne i psychiczne i pracuję jedynie od sześciu do dziewięciu godzin. Jeszcze.

As usual - I don't know if anyone cares, but again my regular posting wasn't so regular, I'm sorry. But, I have excuses! First one - study trip to Venice. It was totally worth it; our main aim was to visit the architectural biennale, what a surprise! :v Anyway, biennale is stunning, 10/10, but only two days to see both the Arsenale and the Giardini wasn't enough, well, even a week wouldn't be enough, if we count in such curiosities as the Spanish or Nigerian Pavillions, which were randomly placed somewhere in the city, away from the main exhibitions, because why not. And the city itself - obviously, beautiful. And idea of staying in the hotel on the opposite end of the city from the biennale... Well, my legs says no, my desire of adventure and longing for pretty things says yasssss. But I must admit, it's slightly annoying when you get lost, like, five times on your way to the hotel, late at night, and reach your destination after an hour, when it should've taken about twenty minutes... But, there was sooooooome wine included in this situation >D
Second excuse - I have hella lot work to do, as I have only two weeks to complete all the drawings and models for my project and it should also be polished and ready for a presentation (even better - a guest review!). What is more, I have to complete an assignment which requires me to use numbers and calculations and my brain, and also start thinking about my essays' topics (which are not given yet) - Mackintosh School of Architecture at its finest, ladies and gentlemen. I know that I could pull an all-nighter or two to complete some of those things really quickly, but nah. I still value my physical and mental health and I work only six to nine hours a day. So far.
Headscarf - souvenir stall in Padova || Necklaces - Sadir Jewellery (moon), Zara (bird skull) || Ring - Primark || Bracelets - New Look || Tunic - Thrift shop || Shawl - Thrift shop || Trousers - Trussardi || Boots - Vagabond

czwartek, 27 października 2016

Dragonrider


Musiałam, po prostu musiałam zalinkować tutaj najbardziej epicką, kwasową i piękną piosenkę, jaką tylko można sobie wyobrazić. I ja tego słucham nieironicznie - tak dodam, gdyby się ktoś jeszcze zastanawiał nad jakością mojego gustu. I może jeszcze powiem, że to w sumie to taka z mniej kwasowych rzeczy, które mnie cieszą. W sumie wewnętrznie, jeśli chodzi o poczucie humoru, to chyba ciągle jestem jeszcze trochę gimbusem. Welp.
W dalszym ciągu pozostaję w klimatach RPGów i fantastyki, zapoczątkowanych w poprzednim poście. Otóż ja totalnie chciałabym mieć smoka. Najlepiej takiego, żeby można było na nim jeździć. Prawie tak fajny jak koń, ale o tyle lepszy, że lata i może spopielić twoich wrogów. Oraz, to w sumie zależnie od uniwersum, całkiem kumaty i rozmowny. No i ja totalnie podzielam smocze gusta - lubię wszystko co ładne, metalowe, ma kamyki i się błyszczy. I, podobnie jak smok, nie noszę mojej biżuterii (albo raczej - noszę niewielki ułamek, bo co do reszty to nie mam pojęcia gdzie jest tudzież do niczego mi nie pasuje), tylko zbieram i oglądam i się cieszę, bo błyszczy i ładne. Ale, udało mi się nieco poprawić, uodpornić na część pokus (oraz wytłumaczyć bliskim, że "podoba się" nie zawsze oznacza "będę nosić/chcę") i zamiast powiększać mój fizycznie istniejący skarbiec, to wytworzyć sobie taki wirtualny (polecam lajkowanie zagranicznych stron produkujących biżuterię - najlepiej takich, w których wysyłka jest cholernie droga. Rzeczy takoż. I żeby były ładne, ale nie na tyle by zdobywać się na wielkie poświęcenie wydania szekli).

I just had to link the most epic, trippy and beutiful song you can imagine. And I listen to this non-ironically - so now you won't have doubts about quality of my taste. And may I add that this one is one of the least trippy and straightforward bad things I enjoy. Deep inside, at least in terms of my sense of humor, I'm a fifteen-years-old boy. A little bit. Welp.
Still staying in the circle of RPGs and fantasy books from the previous post. And I would looooooove to have a dragon. Especially a one you can ride on. Almost like a horse, but a way cooler, because it can fly and fry your enemies. And, that actually depends on the universe we're in, kind of smart and talkative. And my taste in jewellery is like the one of a dragon - I like everything  what's nice, made of metal, have gemstones and shines. And, again similarly to a dragon, I don't wear my jewellery (or rather I wear just a small part of my collection, because I have no idea where I have hidden the rest of it or it just doesn't match with anything), just collect, look and it and cheer because those things are shiny and nice. But, I manage to improve a little my immunity to temptations (and explain to my relatives that "I like it" doesn't necessary mean "I want it and would wear it") and instead of enlarging my physically existing collection, I created a virtual one (I recommend liking foreign pages with handmade jewellery - the best are the ones with bloody expensive shipping. And bloody expensive things. But they need to be nice, but not nice enough to sacrifice all your money and a soul).

Zafascynowałam się smokami i ideą smoczych jeźdźców... No, może troszeczkę po Eragonie (proszę na mnie nie krzyczeć, miałam dziewięć lat i łykałam każdą lekturę jak młody pelikan), ale już totalnie się wciągnęłam po Jeźdźcach smoków z Pern. Co prawda teraz mam sporo zastrzeżeń do serii - nie wiem, czy to wina tłumacza (z oryginałem raczej nie porównam, trudno dostać, a ja jestem leniwa), ale język tych książek boli. I nawet ciekawa fabuła jest opisana tak, że staje się zwyczajnie nudna. Oraz jest kilka moralnie (i logicznie w sumie też) wątpliwych momentów...
Ale sam koncept to było coś niesamowitego dla młodszej mnie, no bo jak to tak, pisać fantasy, które okazuje się być s-f? Przecież s-f to tylko lasery, odyseje kosmiczne i w ogóle coś czego się nie poważa, poza Gwiezdnymi Wojnami. Wtedy jeszcze przede mną było odkrycie Urshuli K. Le Guin i Philipa K. Dicka... >D
W każdym razie, ten ubiór - poza oczywistym byciem wygodnym, bo klejenie modeli, i nie za ciepłym, ponieważ zaczął się sezon grzewczy i na wydziale kaloryfery parzą jak wściekłe, a nie da się ich skręcić - miał być takim trochę powrotem do moich małych fantastycznych fascynacji i trochę wariacją na temat, jak smoczy jeździec mógłby się nosić. Przede wszystkim wygoda - dół ubioru bardzo delikatnie nawiązuje do stroju do jazdy konnej (w sumie w tych butach dałoby się jeździć; co do legginsów nie jestem pewna, czy moje uda nie wyszłyby zmasakrowane), góra miała wyglądać efektownie, ale też w miarę praktycznie. Narzutka przez swój splot i wykorzystanie odcieni szarości kojarzy mi się nieco może nie z kolczugą, ale z ogólnym wzorem jaki tworzy lamelka; taki to pseudomilitarny akcent; no i tunika, która jak dla mnie posiada kołnierz kleryka :'D No bo serio, ta przerwa to aż się prosi o koloratkę; ale skojarzenie jest w sumie nie takie złe, często gęsto w różnych fikcyjnych światach bycie smoczym jeźdźcem oznaczało przynależność do bractwa czy wręcz zakonu. Clou całego asamblażu jest jak dla mnie rzecz na pierwszy rzut oka trudna do wychwycenia, mianowicie broszka-chiński smok.

Przypuszczam, że przydałby się może jakiś lajf apdejt, nawet jeśli nikogo on nie obchodzi, to i tak radośnie się tym podzielę, bo mogę. Po tygodniach (dwóch) researchu i tuptania w miejscu wreszcie zaczęłam projekt właściwy, hurra. Póki co żadnych więcej modeli, mogę popylać w tak niepraktycznych ( oczywiście cały czas czarnych, bo jakżeby inaczej) rzeczach jak tylko się da, bo jednak szanse na zniszczenie ubrań rapidografem są małe; za to ponoć szanse przypadkowego wytatuowania się, zwłaszcza grubością .18, całkiem spore - dziwne, że jeszcze mi się nie przydarzyło, ale może nie osiągnęłam odpowiedniego poziomu zmęczenia. Wszystko przede mną >D
Och, no i zapisałam się na tribal fusion, czwarta lekcja w tym tygodniu. >D Dotychczasowe wnioski: jestem ziemniakiem, nie mam bioder (co mnie dziwi) i nie umiem nimi ruszać, nie mam brzuszka (to mnie nie dziwi) oraz mój kręgosłup albo starzeje się szybciej niż reszta mnie, albo zaczął kostnieć, obie perspektywy w sumie przerażające. Ale tak ogólnie to bawię się przewybornie, chociaż dźwięk dzwoneczków czy innych uderzających o siebie metalowych elementów śni mi się po nocach, podobnie jak odliczanie do rytmu. Ale bardzo bardzo motywuje mnie perspektywa skomponowania (kiedyś) stroju do występów <3

My fascination with the trope of dragons and dragon riders started... Well, maybe a little bit after reading Eragon (dodn't judge me, I was nine and reading everything that I could, accepting everything thoughtlessly), but I was totally hooked on after Dragonriders from Pern saga. Now I have some criticism for the series - I'm not sure, if it's the translator to be blamed (I probably won't have an occasion to compare with the original, those books are hard to get, and I'm lazy), but the language hurts so much. Even the most interesting plot twist is described in emotionless, boring way. An there're some morally (and logically) questionable moments as well...
But the concept for the novel was something groundshaking for my younger self. I mean, how you can write fantasy which turns out to be a s-f? Science-fiction is just laser beams, star oddyseys and in general not respectable thing, except for Star Wars. Ah, I was so naive, before the joy of discovering Urshula K. Le Guin's and Philip K. Dick's prose... >D
Anyway, this outfit - beside being comfortable and practical as hell, because modelmaking, and also being not too hot, because heating season just started and radiators in my department's buidling are just going crazy with the temperature (and you can't turn them down because no) - was an attempt to channel my imagined picture of a dragon rider's attire, a little homage to my fascination with all things sword&magic. As I said, comfort was a priority - bottom part of the outfit is loosely inspired by horse-riding clothes and actually, if I was desperate, I could use those shoes for riding. Not sure about the leggins though - maybe I could, but my thights won't be happy about it. The upper part of this assemble was meant to be flattering, interesting, but still comfortable. The mantle's pattern and choice of colours remainds me of chain mail of some sort; a nice quasi-military accent.And the tunic, with its cleric's collar :'D But seriously, that gap just asks for a clerical collar (you know, this white piece of fabric); but the association is not bad at all, in many fictional words being a dragon rider equals being in a kind of brotherhood or convent even. The clou of whole outfit, at least for me, is a small detai, easy to ommit, a Chinese dragon-shaped brooch.

I guess that I should write some kind of a life update or something, even if no one cares, I will cheerfully proceed to share bits of my life, just because I can. After weeks (two) of research and doing pointless things I finally started my proper project, hooray. No more modelmaking for now, so I can now wear the most unpractical (obviously still all black) outfits, because chances of destroying your clothes with a rapidograf are small; but chances that one will accidentally tatoo oneself with a rapido, especially with .18 thickness, are high - I'm wondering how come it didn't happen to me so far, but maybe I didn't achieve that level of tiredness yet. Future awaits! >D
Oh, and I manage to start practicing tribal fusion, fourth lesson this week >D Conclusions so far: I'm a potato, have no hips (that's surprising) and cannot move them, have no tummy (that's not surprising) and my spine is either ageing faster than the rest of my body, or turning into an unmovable bone, both options quite scary. In general, I'm having a great time, although sounds of bells and tassels and counting the rythm is hauting me at night. But, the biggest motivation ever is that one day I could pick my very own show outfit <3
Hairband - "Shiva" Indian shop (it's actually a necklace) || Brooch - Flea market || Rings - Primark, I am || Mantle - Thrift shop || Tunic - Thrift shop || Belt - Wolford (?) || Leggins - ??? || Shoes - Cohnpol

sobota, 22 października 2016

Necromancer lvl 500


Mam mały problem z markami alternatywnymi. Wchodząc w wiek nastoletni, zachwycałam się absolutnie wszystkim, najbardziej kiczowatą, pseudorenesansową suknią z błyszczącego poliestru i weluru, oraz gorsetami-tubami, które przy okazji wyglądały cokolwiek burdelowo... Całe szczęście, że nie miałam wtedy ani odwagi, żeby takie rzeczy nosić, a co dopiero pieniędzy na nie. Do czego zmierzam - marki alternatywne w większości robią rzeczy do noszenia od wielkiego dzwonu. Czy to przekombinowana forma, czy to materiał - często gęsto naprawdę kiepskiej jakości, i to upodobanie do lśniących syntetyków - sprawiają, że w takiej rzeczy człowiek czuje się nie ubrany, a przebrany. Bardzo nie lubię tego uczucia, bo moje ubranie ma tworzyć ze mną spójną całość. Bo mam ochotę wyróżniać się zawsze - jakbym chciała wyglądać pięknie jedynie na specjalne okazje, to bym była chociażby lolitą (lol nope. Z moim wzrostem i taką mordą się nie nadaję); znaczy, nie mówię że nie ma lolit, które noszą się tak na codzień, bo są. I ja to podziwiam.
Ale, wracając - rzeczy, które można podciągnąć pod klimaty gotyckie/metalowe/ogólnie mroczne, albo wyglądają jak w złym sensie kiczowate przebranie, albo jakby hipster chciał być fajny, mroczny i wyluzowany i oh, taki zabawny, a wygląda, jakby starał się aż za bardzo (tak, Killstar, patrzę na sporą część waszych rzeczy; chociaż przyznam się, mam Killstarową sukienkę silnej i niezależnej kobiety - tak, tę w kocie głowy i różne magiczno-religijne symbole. Których nie przyuważyłam na zdjęciu sklepowym, ups).

I must admit that I have a bit of complicated approach towards alternative clothing brands. In my early teenage years I was admiring every single piece, even the most kitsch (in bad sense), quasi-renaissance dress made with shiny polyester and velvet, and corsets which were actually tubes, with plastic bones, looking a bit whore-y... Luckily, in this time I had neither courage to wear nor money to afford those things. What I want to say - alternative clothing brands (at least in my opinion) in majority produce things one can wear rather for special occasions. Either the over-the-top look or the material - often of poor quality, and that strange taste in shiny synthetics! - makes those things less like clothes, and more like costumes. I really don't like feeling of wearing a costume, because my outfit should be one with who I am. Because I want to be extraordinary on daily basis - if I wanted to look pretty only for special occasions, I would wear lolita (lol nope. Being so tall and with my ugly face I'm disqualified already); I mean, I don't say that there are not lolitas who treat this style as their casual, because there's a few. And I admire them.
But, back to the topic - things that are in goth/metal/generally dark style either look like a really badly executed Halloween costume, or like if a hipster wanted to be cool, dark and oh, so ironically funny (yup, I'm looking at you, Killstar, or at least at majority of your stock; but I have to confess, I've got a dress from them - the one for a strong, independent woman. Yup, the one with cats heads and random magic and religious symbols - I usually try to avoid those, but I spotted them after receiving the dress, whoops).


Ale cóż, mam markowe, alternatywne rzeczy. Choćby gorsety. Właściwie to gorset sztuk jeden, plus coś co się wabi waist clincher; absolutnie nie tuby, ze stalowymi fiszbinami i dobrze odszyte. Mam też widoczną powyżej pelerynę mrocznego maga, dającą plus pińćset do nekromancji i plus dwieście do bycia złodupcem. Miałam już wcześniej inną szatę mrocznego maga, tej samej firmy, jak będąc podlotkiem i marząc o różnych mrocznych elementach garderoby skorzystałam z okazji i zakupiłam takową w Glastonbury. Niestety tamta rzecz należała do kategorii starania się za bardzo i poszła w świat. :v Za to ta... Wygląda mniej mrocznomagicznie (stąd takie niskie bonusy do umiejętności), nie jest zrobiona z problematycznych materiałów, jeno uczciwej bawełny oraz... prawie bym jej nie kupiła, ani w ogóle nie wiedziała o jej istnieniu - bowiem nie obserwuję, co Punk Rave wypuszcza, japońska rozmiarówka zazwyczaj dyskwalifikuje mnie jako potencjalnego klienta - ale zobaczyłam to cudo u jednej z osób, których styl absolutnie podziwiam, czyli Mai Magi, i... nie jest tak, że ja bezmyślnie kopiuję czyjś styl, ale ta bluza przemawiała do mojego poczucia estetyki bardzo mocno, i w dodatku zazębiło się ono z potrzebą posiadania czegoś, co jest gdzieś pomiędzy wełnianym kardiganem a wiskozową narzutką, czyli ciepłe, ale nie za bardzo, i do tego przyjemne w dotyku. W ogóle to cud, że jest dobra, bo została wyprodukowana jako one size, a z tymi to różnie bywa. :'D Co prawda nie mam przydługich rękawów, ale też dół nie jest przykusy, no i złowieszcza aura się nie ulotniła. A nawet jest mocniejsza dzięki jakże klimatycznemu (i wyliniałemu) naszyjnikowi i sznurowanej spódnicy, co do której w sumie jestem zdziwiona, że pojawia się tutaj dopiero drugi raz, bo popylam w niej wyjątkowo często >D

But, welp, I have some brand alternative clothes. Corsets, for example. Actually, just one, the other thing is called waist clincher; absolutely no tubes, nicely sewn, steel-boned. I have also, as you can see on the photos, this robe of a dark warlock, giving you +500 to necromancy skill and +200 to being a badass. I had a similar item of clothing before, from the same company, bought long ago in Glastonbury. But that one was to over-the-top and unpractical, so it found a new home eventually. :v But this one... Looks less dark-magical (therefore not so high skills upgrade), isn't made from any problematic materials, but strudy cotton, and... I've almost didn't purchase it, or didn't even know about its existence - I don't observe what's new from Punk Rave, because Japanese size charts usually doesn't include person with my measurements - but I saw this hoodie worn by Mai Magi, whom I absolutely admire in terms of style, and... It's not like I copy someones style, but this very thing spoke to me on spiritual and aesthetical level. And I actually needed something what will be between a wool cardigan and a viscose mantle, so - warm, but not to warm, and nice to touch. It's a miracle that this thing fits me, it was made as one size, and one-sizes are... well. :'D Maybe I can't have slightly too long sleeves, but at least the bottom isn't too short, and the sinister vibes are still here. And it's even stronger, thanks to a bit worn, but still giving witchy vibes necklace and laced skirt, about which I'm suprised that it's just the second time it appears on the blog, as I wear it quite frequently. >D


Necklace - Zara || Ring - Six || Hoodie - Punk Rave || Shirt - Opus || Skirt - SheIn || Boots - Vagabond

czwartek, 13 października 2016

Mucha at Kelvingrove

Tym razem nie będzie ciuszków, będzie sztuka >D Jak już pewnie wiadomo, Alfons Mucha należy do moich ulubionych grafików - absolutnie nie ulubionych malarzy, bo jego styl w malarstwie kompletnie się nie sprawdza, jest wyjątkowo mdły - i wstyd się przyznać, nie widziałam nigdy jego dzieł na żywo, jedynie przedruki. Aż do zeszłej soboty, gdy w Kelvingrove miało miejsce otwarcie wystawy z pracami Muchy (oraz kilkoma dziełami prerafaelitów i grafikami, jak to Szkoci dumnie mówią, jedynych przedstawicieli secesji na Wyspach - Mackintosha, jego żony i szwagierki, oraz krewnych i znajomych. Co do bycia jedynymi przedstawicielami to bym się kłóciła, no ale ok).
Wystawa otwarta jest do 19 lutego, i jeśli komuś przydarzy się akurat być w Szkocji, nieważne gdzie - naprawdę polecam pofatygować się do Glasgow. Tyle piękna rzadko kumuluje się w jednym miejscu, no i sama wystawa jest świetnie opracowana - wyczerpujące opisy prac, tłumaczenie wpływów słowiańskich i bizantyńskich na dzieła Muchy, omówienie jego wpływu na art noveau w ogólności i zestawienie z innymi artystami, a nawet bardzo ciekawy film o tym, jak styl Muchy przeniknął do hippisowskiej sztuki lat 60. oraz współczesnego komiksu europejskiego, no i wywiad z prawnuczką artysty. <3 Był też kącik z kanapą, lustrem, mnogością szmatek, biżuterii oraz wszelakich akcesoriów, dzięki którym można było poczuć się jak dzieło sztuki i pstryknąć sobie fotkę na pamiątkę. Nie byłabym sobą gdybym nie skorzystała. >D Z wystawy wyszłam wielce ukontentowana, ciągle jeszcze się troszkę trzęsąc (syndrom Stendhala ftw) oraz lżejsza o dużo za dużo monet (no bo limitowane plakaty. ;____; Ale przynajmniej prezenty gwiazdkowe mam po części załatwione!)
No ale dosyć gadania, pora na zdjęcia!

This time there won't be clothes, it's time for art >D As you may know, Alphonse Mucha is one of my favourite graphic designers - that is, not a favourite painter, because his distinctive style doesn't work well in paintings - and it's a shame to confess that I've never seen his works in person. At least until last Saturday, when the Mucha's exhibition was opened at Kelvingrove (there are some works of the preraphaelites and, as Scotts like to say, the only art nouveau artists of British Isles - Mackintosh and his relatives and friends. I would argue if they were the only art noveau artists in Britain, but well, okay).
The exhibition is opened until 19th February, and if anyone happens to be at this time in Scotland, no matter where exactly - I strongly reccommend visiting Glasgow. It's unusual to find so much beauty in such a small space at the same time, and the exhibition itself was skillfully prepared - well-written work's descriptions, some word on Slavic/Bysantine influences in Mucha's art, his impact on art nouveau in general and comparison with other artists, even a very interesting film about how Mucha inspired arts of the hippie movement and contemporary European comics, oh, and the interview with artist's great-granddaughter. <3 There's also a corner with a sofa, mirror and lots of fabrics, jewellery and accessories so you can transform yourself into a work of art and document it with a decent photoshoot. I won't be myself if I wouldn't take an advantage of it >D After visiting the exhibition, I was happy like never before, still a bit shaking (Stendhal syndrome is real, guys) and lighter of many, many coins (because limited edition posters ;____; But at least I have some of Christmas gifts solved already!)
But, enough writing, time for photos!
Trzy z sześciu plakatów (oraz szkic do Gismondy, która to była początkiem zawrotnej kariery Muchy - ludzie zrywali plakaty z słupów, tak im się podobały >D ), które Mucha wykonał jako reklamę przedstawień Sary Bernhardt. Plakat do Hamleta <3
Three out of six posters (and a sketch for Gismonda, for which final work was a launch of Mucha's carrier - people were tearing the posters off the walls, they liked them so much >D ), which Mucha made for plays of Sara Bernhardt. The poster for Hamlet is just <3 Also, I have a hard girl crush on Bernhardt right now.
Moja ulubiona wersja Czterech Pór Roku, z najpiękniejszym Latem <3 Obok reklama dla firmy zajmującej się kowalstwem artystycznym i konstrukcjami metalowymi - jak dla mnie tworzy świetny kontrast z bardzo organicznymi Porami Roku, a te ornamenty <3
My favourite version of Four Seasons series, with the most beautiful Summer <3 Next to it, an advertisement for an ironworks company - for me, it makes such a nice contrast with very organic Seasons, and those ronaments are just... ahh.
Reklama likieru (no kto by się domyślił :v ) oraz dwa panele dekoracyjne, czyli sztuka Muchy dla każdego, niezależnie od statusu materialnego.
Advertisement for a liquor (who would have guessed :v) and two decorative panels - Mucha's art for everyone, no matter the financial status.
Nieco Mackintosha (swoją drogą, uważam za przeurocze że bliscy przezywali go "Toshie" <3), który tak przy okazji jest patronem mojej szkoły (chociaż uważam, że jako grafik/architekt wnętrz sprawdzał się lepiej niż architekt per se) oraz jeden jedyny Dante Gabriel Rosetti, ze zbiorów muzeum - akurat mój najmniej ulubiony prerafaelita, meh.
Some Mackintosh here (by the way, I find it overly adoreable that his relatives and close friends called him "Toshie" <3 ), who is a patron of my school (but in my opinion he was more successfull as an graphic/interior designer, not an architect per se, but that's just a thought), and the only Dante Gabriel Rosetti's painting they have at Kelvingrove - unfortunately, not my fave of preraphaelites.
Jestem dziełem sztuki bardzo.
I is a work of art (nouveau)

piątek, 7 października 2016

Welcome to the underworld, I'll be your guide


Chciałam zacząć ten post jakoś sympatycznie, śmiesznie, właściwie jakkolwiek, no ale. Rozwiązała się zagadka spleśniałej książki (najlepsza rzecz jaką można zobaczyć po trzech miesiącach nieobecności w mieszkaniu). Wiedziałam już wcześniej, że okno mi przecieka, bo rama jest nieszczelna. Okej, zdarza się, okna, jak przypuszczam, pamiętają pogrzeb królowej Wiktorii, jednak nawet one nie są w stanie przepuścić tyle wody, żeby zgniła mi od tego książka.
Otóż nadproże przecieka.
Ale przynajmniej mogłam poczynić ciekawe obserwacje odnośnie nadproży i w ogóle szkockiego budownictwa. Jak to, że stosowanie ocieplenia w okolicach okna nie ma sensu i lepiej zostawić goły kamień. Właśnie, kamień - myślałam, że budynek jest zrobiony z normalnych, prawilnych cegieł, jakie to drzewiej bywały, a fasada obłożona płytami z piaskowca. Haha, nie. Wszystkie zewnętrzne ściany są zrobione z cholernie grubych bloków piaskowca. Grube czy nie, to wciąż piaskowiec. Taki najzwyklejszy, kwarcowy. I nawet mógłby sobie być, gdyby nic się nie stało z dachem - znaczy, ja przypuszczam, że to wina dachu. Który zapewne dzielnie służy, bez żadnych remontów, od czasu ukończenia budowy tej kamienicy. Czyli tak circa 1840 roku.
Pozostaje czekać na wymianę okien i liczyć, że może dostanę jakieś odszkodowanie od administracji.

I've wanted to start this post with something nice, funny, whatever. But - mystery of moulded book (best first thing to see in a flat after three monts absence). Like, I have known for some time now that the windowframe is leaking. Okay, that happens, my windows probably remembers the funeral of Queen Victoria, but even they couldn't possibly leak so much water inside that it causes decay of my book.
Well, apparently the lintel is also leaking.
But at least I had an opportunity to make observations about lintels and Scottish building technology in general. Like, there's no point in adding insulation around the windowframe and it's better just to left a bare sandstone there. Yup, sandstone - I thought that building is made from good, old brick and covered in sandstone panels. That would make sense. But haha, no. All the external walls were made from a friggin huge sandstone blocks. Huge, thick or not, it's still sandstone. The most basic one. And it may even be there and it would be okay, if there wasn't some malfunction with the roof. Well, at least I think the roof is to blame. Probably it has a hole or something. I would be suprised if it doesn't, because it's possible that this very roof is bravely serving its purpose since the end of building's construction. Soooo, that's since 1840.
As there's nothing I can do right now, the only thing that remains is to wait for windows replacement and maybe I can hope for an compensation from admins.


Gorzkie żale już wylane, więc przejść można do meritum, znaczy ubioru. Pierwszy raz od dłuższego czasu założyłam spodnie (szarawary oraz szorty się nie liczą, podobnie legginsy) - co w sumie jest dziwne, bo długi, długi czas przekładałam spodnie ponad wszystko inne, a teraz czuję się w nich nieco obco :'D Pewnie pokocham je od nowa gdy nadejdzie zima. I jak znajdę mój jedyny pasek do spodni; byłoby bardzo niemiłym, gdyby zaginął, ponieważ jest to jedyny pasek, w którym nie musiałam dorabiać dziurek, żeby się zapiąć (po prostu owijam go dwukrotnie :v ). Taka to magia, że wreszcie udało mi się nieco przybrać na wadze, ale spodnie spadają ze mnie bardziej niż wcześniej. A spodnie założyłam z tegoż powodu, że ubiór miał być wygodny i pozwolić na Robienie Rzeczy W Miejscach. Z rajstop, koronek i rozszerzanych rękawów bardzo trudno pozbyć się kawałków pianki i kartonu, niestety.
Trochę żałuję, że nie udało mi się zrobić ładnego zdjęcia tyłu bluzy - ale ten w sumie można zobaczyć w poście "Modern Valkyrie", także w sumie niewielka strata, chociaż dodaje on, jak dla mnie, smaczku całemu ubiorowi, oraz tłumaczy nieco mój pokrętny tok myślenia >D
Wspomniałam już o tym, że interesują mnie religie pogańskie, te bardziej pierwotne też, konkretnie - szamanizm. Właściwie można to rozszerzyć na ideę wielowarstwowości światów i podróży przez takowe. Kocham wszystko, co ten temat porusza, od poematu o schodzącej do podziemi Isztar, przez Boską komedię, Mały palec Buddy (który serdecznie polecam - wcale nie jest tak skomplikowaną książką, jaką się wydaje. Tylko najpierw lepiej przeczytać pozostałe części Pielewina) i nawet Rudą sforę, którą to czytałam dziewczęciem młodym i płochym będąc, toteż nie przeszkadzał mi przesadzony dramatyzm i duże ilości angstu, jakie Kossakowska ładuje w swoją prozę. Elektryzuje mnie idea istnienia innych światów, nawet nie w sensie fizycznym, ale i różnych planów duchowej egzystencji; "elektryzuje" jest dobrym słowem, bo to jednocześnie uczucie ekscytacji i śmiertelnego przerażenia. Bo istnienie kilku światów i możliwość poruszania się pomiędzy może też implikować ich nierealność - bo skąd wiesz, że to twój świat? Jaką masz pewność, że na innym planie egzystencji nie wiedziesz swojego właściwego życia? Albo jeszcze lepiej - może istniejesz, bo ktoś cię przechowuje w pamięci i wytworzył dla ciebie alternatywny świat, a tak naprawdę to nie żyjesz?
Tak, lubię twórczość Philipa K. Dicka, nawet bardzo, mimo tego że niektórzy twierdzą, że jak się przeczyta jedną jego książkę, to jakby się znało wszystkie, ja tam jednak uważam, że może i miał tę obsesję na punkcie (nie)realności świata, ale za każdym razem umiał temat podać nieco inaczej. Chociaż prywatnie był strasznym bucem.
Ale znowu zboczyłam z tematu właściwego. Chciałam stworzyć coś w rodzaju ubioru podróżnika między światami, nie dokładnie szamana, psychopompa - ten akurat manifestować się miał w jeleniej czaszce; skoro u Czukczów wierzchowcem szamana może być krowa, to czemu nie miałby być jeleń. Zresztą lapońscy szamani zazwyczaj (akurat po tym świecie >D ) poruszali się saniami zaprzężonymi w renifery, a to bliska rodzina jeleni >D  Gotowość do podróży sygnalizuje też wygoda ubioru, zwłaszcza obuwie które mnie osobiście nieco kojarzy się z desantami (tylko że moje buty są wygodne), naszyjnik który swoim kształtem przywołuje na myśl kompas (który zgubił wskazówkę), no i wisiorek z runą - konkretnie Dagaz, runą Odyna, a jednym z jego licznych tytułów jest Wędrowiec (tak, to od niego Tolkien zakosił przydomek dla Gandalfa).

Enough of my moaning, let's get to the most important part - the outfit itself. First time in a rather long period have I worn trousers (harem pants and shorts doesn't count, same with leggins) - and it's a bit of untypical for me, because for a long time I treated jeans as a supreme piece of clothing, and now I feel a bit strange wearing them :'D Maybe I'll be back to normal when the winter starts. And when I'll finally manage to find my only skinny belt; it would be rather unpleasant if it had gone missing, as it's the only one which fits me without making new holes in it (the secret: I just wrap that belt twice around my waist :v ). That's some magic going on here, I finally managed to put on a little weight, but my trousers are falling from my hips more than ever. And well, wearing trousers is justified by that I need an outfit which will be comfortable and allow me to Do Things In Places. It's hard to get rid of small particles of foam and cardboard from tights, laces and bell sleeves, unfortunately.
I regret that I didn't manage to get a nice photo of the back of the hoodie, but you can see it in the post "Modern Valkyrie"; the print adds a little but important something to the whole outfit and kind of explains my twisted thinking process. >D
As I mentioned before, one of my interests are old pagan religions, also the primordial ones, shamanism in this very case. Actually, my interest can be broaden to the theme of world with multiple realms and journey between them. I love absolutely everything what touches this topic, from poem abaut Ishtar ascending to the underworld, by Divine Comedy, Budda's Pinkie (I'm not sure if this book was even translated into English; anyway, if you know Russian/Polish I strongly recommend this novel - and all the other ones by Wiktor Pielewin), and even Ruda Sfora (that book for sure wasn't translated into English), which I have read as a young teenager and wasn't intimidated by tons of angst and drama that book contains, which this writer, Kossakowska, puts into all of her prose. Also idea of parallel worlds and different levels of existence thrills me. "Thrills" that a good world, because it's a mixture of excitement and being terrified. Existence of multiple realms and ability to travel between them implies their unrealness - because how do you know that it's your world, the right one? Can you be sure that there's no any other you, living the real egsistence of yours? Or better - maybe you don't exist anymore, maybe you're just stored in someones memory and inhabiting in a made-up alternative world, but actually, physically you are dead?
Yes, as you can see, I like Philip K. Dick's prose a lot, even though some people say that if you read one of his books it's like you read it all, but I think that he managed to manifest his obsession about unrealness of wooorld we experience in slightly different ways every time. I like him as a writer, but as a person he was a total jerk.
But, back to the main topic. I wanted to create something like a outfit for a traveler between the worlds, not exactly a shaman, a psychopomp - but this one manifests itself by the deer skull; if some Siberian tribes believe that you can travel to the underworld on a cow, so why not on a deer. Anyway, shamans from Lapland usually used a sled with reindeers, and reindeer and deer are almost the same thing >D Being ready for the journey is manifested by how comfortable the outfit is, especially shoes, which remainds me a bit of army/combat boots (but mine are far, far more comfortable and soft), the necklace, which looks like a compass (with needle hanging loosely, almost detached) a little bit, and finally, the rune necklace - with rune Dagaz, which is the one contributed to Odin, whose titles contains of The Wanderer (yup, Tolkien stole that for Gandalf).

Necklaces - "CUD" esoteric shop (rune), Sadir Jewelry (labradorite) || Hoodie - dodo.dead || Shirt - SheIn || Trousers - Trussardi || Shoes - Cohnpol