sobota, 27 sierpnia 2016

Witch aesthetics are taking over my life


Tytuł podsumowuje idealnie, co w sumie dzieje się w mojej szafie, a właściwie to bardziej na blogu (wszak nie pokazałam wszystkiego, co mam >D ) - pewna unifikacja stylistyki w szeroko pojmowaną wiedźmowatość czy tam nawet i czarodziejkowatość. Bo w sumie w tym ubiorze czuję się bardziej jak czarodziejka, może nie taka z typowego high fantasy, skąpo ubrana i rzucająca fireballe na prawo i lewo, ale bardziej zrównoważona, wysmakowana. Bo w moim odczuciu czarodziejka a wiedźma to nie synonimy; ta druga to ktoś, kto jest bliski naturze, działa nie tyle z użyciem mocy nadnaturalnych, co samej wiedzy (zresztą, etymologię wiedźmy można sprowadzić do wyrażenia kobieta, która wie), ale jednocześnie istnieje w sposób bardziej tajemniczy i jakby nieco dzikszy, czarodziejka z kolei... Może to wpływ Wiedźmina czytanego za dzieciaka, ale czarodziejki jak dla mnie są, przynajmniej z zewnątrz, poukładane i eleganckie, nadal tajemnicze, ale jakby bardziej ucywilizowane niż wiedźma. Oczywiście, wszystko do czasu... Chociaż jednak, mimo mojego własnego wrażenia, że wyglądam o wiele bardziej wysmakowanie i może nawet tajemniczo, to jest we mnie więcej z leśnej wiedźmy? Gdy przechodziłam przez jezdnię jakiś chłopak krzyknął za mną "Ruda wiedźma", więc chyba coś jednak w tym jest >D

Tha title sums up what is happenning in my wardrobe, or, more precisely, on my blog (because I haven't shown everything I've got. Yet >D ) - some unification of style into witchy or even enchanted vibe. Actually, I feel more like an enchantress, maybe not a typical one from high fantasy novel, sparingly dressed and throwing fireballs everywhere, but more balanced, with a sense of style. Because I preceive enchantress and witch not to be synonyms; the second one is more connected with nature and rather than using supernatural powers, she uses her knowledge (Polish word for witch, wiedźma, can be derived from phrase woman who knows things), but at the same time she exists as more mystrious and maybe more wild, when enchantress... Well, maybe it's because I've read The Witcher series in my early teen years, but for me an enchantress is, at least from the outside, very, hmm, neat and elegant, still mysterious, but more, I don't know, civilised? than a witch. Well, for some time... But maybe, even though I felt like I looked more sophisticated and maaaaybeeee a little bit mysterious, maybe there's still something from a forest witch in me? When I was crossing the road a guy shouted after me "A ginger witch!", so yeah, there must be something >D
Jak dla mnie, to całemu temu asamblażowi charakteru zdecydowanie nadaje koszula, którą nieskromnie nazwę najładniejszą rzeczą w mojej szafie. A byłabym ją przegapiła, bo weszłam do lumpeksu w poszukiwaniu spódnic, ewentualnie sukienek. Coś jednak mnie tknęło, żeby przejrzeć bluzki z długim rękawem, a tu takie cudo. Początkowo myślałam, że zdobienie na rękawach to flock, ale nie, drobna siateczka jest jakby wyszywana nicią (?), która tworzy wzór kojarzący mi się z wiktoriańskimi tapetami; normalnie poczułam, że totalnie wygrywam w życie, jak ją znalazłam (ok, może z tym wygrywaniem to przesada, ale uczucie miłym było), chociaż trochę wystraszyło mnie "UK size 8" na metce, bo w angielskiej rozmiarówce noszę 10 w porywach do 12, także ten. Najbardziej bałam się, że nie zmieszczę moich szerokich ramion i długich rąk, ale prześliczne rękawy okazały się  szczęśliwie aż za długie. No i jeszcze brak oznak użytkowania, poza brakiem metki z przepisem prania, no marzenie. <3 Zwykle wykazuję entuzjazm umiarkowany względem zakupu nowych ubrań (umiarkowany w porównaniu z radością zakupu książek czy artykułów plastycznych), ale tą koszulą jaram się jak, nie przymierzając, Londyn w 1666 roku, co chyba zresztą widać w powyższym fragmencie.

For me, the blouse is doing all the job in this outfit; I could call it, not so humbly, the nicest piece of clothing that I own. And it was this close for that blouse to go unnoticed and never land in my closet, because I went to a thrift shop looking for skirts or maybe dresses. But I had this feeling that i should look at the long-sleeved shirts, and I found this beauty. At first I thought that the ornament on the sleeves is a flock print, but no, it's like the very small and delicate net was embroidered, making a pattern similar to the ones on Victorian wallpapers; I felt like yay, that's the best day of my life ever (okay, a bit exaggerated, but it was a nice feeling), but then I was a bit worried because of "UK size 8" written on the tag (and I usually weaar size 10 or even 12). I was afraid that my shoulders won't fit and that sleeves will be too short, but they are actually a bit too long. Oh, and there's no trace of use on this blouse (if you don't count that someone removed tag with washing directions), it's perfect. <3 I usually show a moderate enthusiasm about clothing purchases (moderate when you compare it with my excitement for new books or painting/drawing materials) but I'm sooo happy with this one, as you can see from what I wrote above.
Zdjęcia to w sumie kotlet nieco odgrzewany, bo wykonane zostały prawie dwa tygodnie temu, a pojawiają się dopiero teraz, gdyż byłam nad morzem. Mogłabym zrobić z tego wyjazdu photo diary i zrobiłabym, a jakże, tylko że zdjęć brak. Trudno dokumentować swój wyjazd, gdy jest się w stajni prawie na końcu świata bez żadnych osób towarzyszących, które nie miałyby nic do roboty, jak tylko fotografować moje wzmagania z koniem, który nie chce ubrudzić kopytek (a na pastwisko zaprowadzić to stworzenie trzeba, chociaż zamiast drogi jest rzeka), z czyszczeniem żłobów (wspaniała rozrywka na około półtorej godziny - a to dopiero pierwszy żłób), czy ekspresową ewakuacją pokoju, ponieważ wybiło studzienkę.
Ale muszę przyznać, że jestem z siebie bardzo zadowolona. Jeździectwo praktykuję na serio (rekreacyjne serio, nie sportowe) od dziesięciu lat - zaczynałam właśnie w tej stajni i tam też co roku się pojawiam - i pomimo dziewięciomiesięcznej przerwy dalej pamiętam, jak się jeździ i zaczęłam na etapie, na jakim skończyłam. A nawet posunęłam się dalej, w nieśmiałych próbach skoków - zdaję sobie sprawę, że skoczenie szeregu ustawionego na siedemdziesiąt centymetrów to nie jest jakiś wielki wyczyn, ale jak dla mnie, gdy przez trzy lata walczyłam z traumą po pierwszym upadku i awersją do skakania po następnych, jest to dużo. No i znalazłam absolutnie wspaniałą kobyłę, po prostu konia moich marzeń - co prawda do najpiękniejszych nie należy (wielka klatka piersiowa, zapadłe boki, no i stoi jak krówsko), ale za to wręcz odczytywała moje myśli i reagowała na najdelikatniejszy impuls, mogłam z tym koniem zrobić co chciałam. Co nie znaczy, że z innymi nie, po prostu na tej jednej wymagało to o wiele mniej wysiłku.
No i najważniejszy powód, dla którego nie robiłam zdjęć, poza tym że byłam zalatana - jak jeżdżę konno to nie mam czasu wyglądać jak człowiek ani ubrać się jak człowiek. No i poparzyłam sobie lekko ramiona, bo przecież nad morzem słońca nie ma i filtr konieczny nie jest... Cóż.

Photos are quite old, done two weeks ago or so, and they appear just now because I was away, at the seaside. Welp, I could have made a photo diary from that trip and I would do that if only I had taken any photos. It's hard to document anything when you don't have anyone who could do that for you, while you're busy at the stable, taking out the horse which doesn't want to get its hooves dirty (but you have to get this stubborn animal to the meadow, and the only road turned into muddy river), cleaning the mangers (great activity when you are bored; an hour and a half and you are done with the first one, out of thirthy!), or trying to evacuate all my belongings from my room, which got flooded.
But I must admit, I'm very satisfied with my trip. I've been practicing horse riding for ten years now - and I started in this very stable, and I go there every year - and despite nine-months long break I still remember how to ride and started from the level where I stopped. And made some progress too, trying to do some showjumping trainings - I know, that jumping a seventy centimeters high obstacle isn't a big deal in general, but for me, after three years of having a trauma because of my first fall and some aversion for showjumping after another falls, it's a big thing. And I found absolutely stunning mare, a horse of my dreams I would say - frankly, she is not the prettiest (giant ribcage, hollow sides, and she tends to stand like a cow), but she was almost reading my thoughts and doing whatever I've wanted. That doesn't mean I didn't manage to do it with other horses, no, no, with her it was just... effortless.
And the most important reason for lack of photos, beside being busy as a bee - when I train horseriding day by day I don't have time to manage to look like a decent human being, nor to dress in a pleasant way. And I got a bit of a sunburn on my arms, because I didn't pack a sunscreen, thinking there won't be sun at the seaside... Well.

Hat - H&M || Necklaces - "Shiva" Indian shop || Rings - Six || Blouse - Thrift shop || Skirt - SheIn || Over-the-knee socks - ??? || Shoes - Random shop in Kołobrzeg

środa, 10 sierpnia 2016

Dress up to match your soul


Jadąc autobusem i tuptając przez miasto czekałam tylko, aż ktoś grzecznie wytłumaczy mi, że otóż nie dość że Castle Party już było to jeszcze pomyliłam miasta... Nikt się nie odważył do mnie odezwać, smuteczek. Ale za to młodzież w autobusie, odziana w patriotyczne koszulki, gapiła się na mnie bezczelnie i jednocześnie z pewnym przerażeniem w oczach >D W sumie reszta pasażerów też się gapiła, ale nie ciągle i usiłując być dyskretnymi; ale to w sumie następuje nawet i gdy ubiorę się normalnie, albowiem gdyż olaboga, mam dredy (dwa). Urok mieszkania w miejscu, które szumnie nazywa się przedmieściem, a chociaż do granicy miasta są ze dwa kilometry, to jednak jest to trochę wioseczka.
Ale, jak już wspominałam, gapienie się raczej mi nie przeszkadza i zazwyczaj je po prostu ignoruję. Jest w porządku póki nikt mnie nie wyzywa od dziwek - a to się zdarzyło. Paradoksalnie, byłam wtedy antytezą pani negocjowanego afektu, tylko moja twarz i ze dwa centymetry szyi pozostawały odkryte; pan wydedukował, że nie dość, że jestem prostytutką, to jeszcze homoseksualną, gdyż noszę nie tylko spodnie (a one są, le gasp!, męskim ubiorem! Cóż z tego, że 3/4 kobiet w tramwaju miało spodnie) ale jeszcze cylinder (pan nie zdawał sobie sprawy ani z istnienia cylindrów ujeżdżeniowych, które są neutralnym nakryciem głowy, a kobiecy duński strój ludowy to już byłby dlań kosmosem)... I w ogóle przepraszam bardzo, ale zachowałam się jak porządna kobieta i w zamkniętej przestrzeni kapelusza nie zdjęłam!

When I was travelling by bus and then strolling around the city center I just waited for someone to kindly tell me that not only Castle Party ended some time ago, but I'm also in the wrong city... Well, no one dared to do it, what a shame. Only some young guys in patriotic wear (okay, it's kind of a Polish phenonena? Anyway, such "patriotic wear" is very kitsch, in a bad way, and often disrespectful towards symbols/events) stared at me quite abviously and I can say they were a bit terrified too >D Well, rest of the bus passengers stared at me too, maybe more discreetly - actually, if I dress up more less normal people will stare anyway, probably because of my, gasp!, dreadlocks (I have just two neat dreadlocks at the back of my head); but that's the charm of living in the village-turned-into suburbs, I guess.
But as I have mentioned before, people looking at me aren't a big problem and I usually ignore that. It's okay until no one call me a whore - yup, that happened. To add some more absurd to this situation, I was dressed really non-provocative - like, only my face and about two centimeters of my neck were uncovered?; but the older man who called me a whore conducted and impressive deduction process that lead him to conclusion that I am one, and, what is more, I am a homosexual (as if it was something offensive...) because I... not only wear trousers (and those are, le gasp!, manly! It didn't occur strange to him that, like, 3/4 of womens travelling by tram wore trousers as well), but also a tophat (well, there's something like a dressage tophat, which is an unisex headwear? And traditional Danish outfit for women would give this man a stroke, probably)... And well, excuse me, I acted like a real well-mannered woman, I didn't take off my hat when indoors!


Ale dosyć poświęcania uwagi niepozytywnym ludziom, którzy na takową nie zasługują. Chociaż, trzeba przyznać, że przynajmniej miałam jaką-taką historię na wstęp. Bo i niewiele potrafię o zaprezentowanym asamblażu powiedzieć - ot, nie wiedziałam w co się ubrać, prócz tego, że ma być ciemne i koniecznie muszę założyć dopiero co zdobytą spódnicę. Wyszło trochę ponuro i nieco jakbym próbowała za bardzo. Miałam to uczucie aż do wyjścia z domu; w sumie zadziwiająco często wydaje mi się, że przesadzam czy noszę się kompletnie bez ładu i składu. W końcu te wątpliwości odpuszczają (zazwyczaj po stwierdzeniu że w porównaniu do niektórych to wyglądam jak człowiek lub też zwyczajnym olać to, ja się czuję dobrze), ale samo to, że istnieją sprawia, że martwię się iż te wątpliwości pewnego dnia staną się zbyt duże i sprawią, że zakopię się w bezkształtnych rzeczach bez charakteru. Owszem, zdarzają się dni, kiedy zasuwam w męskiej bluzie, kurtce do jazdy konnej i najbardziej zajechanych spodniach, ale to zwykle dlatego, że wymaga tego sytuacja (czyt.: łażenie po krzakach, cięcie drewna na model) lub ponieważ zwyczajnie jestem tak zmęczona, że nie potrafię wyglądać, jak i również nie potrafię się przejąć tym, że komuś może się nie podobać taka wersja sautee. 
Ale czasami ubiór pomaga mi wymusić na sobie konkretne odczucia i konkretne zachowania. Nie nazwałabym tego przebieraniem się, bynajmniej - jako, że we wszystkim co noszę czuję się naturalnie i dobrze (pomijając te pojawiające się czasami wątpliwości, bo chcę jednocześnie osiągnąć oryginalność i być akceptowana, ale to dłuższy temat na kiedy indziej), to jest to raczej wzmacnianie we mnie samej pewnych postaw, uczuć, czy cech mojej osobowości. Tak, czuję się mroczną wiedźmą/żałosnym dzieckiem próbującym w gotyk >D

But, enough about people who don't deserve any attention. But, I must admit, that made some non-boring story to write as the beginning of the post. Because honestly, I don't know what I can write about this outfit - I just wasn't sure what to wear, beside that it must be black and that I really want to show my new skirt. It turned out quite dark and maybe as if I was trying too hard. I felt this way until I stepped out of the house (so there was no way back >D ), and I have it suprisingly often, impression that I'm overdressed or everything is chaotic and just too much. In the end, those doubts just dissapear (usually after thoughts like "But hey, I'm not dressed in the worst way, when you compare me to random people" or just "well, screw it, I'm feeling good"), but their existence makes me anxious a bit - like, what if one day those doubts will be to strong to overcome and I will end in boring, "safe", misshapen wear? Of course, there are the days when I'm walking around in men's sweatshirt, horse riding jacket (which is damaged like hell) and plain old jeans, but it's for a purpose (like, walking around in the bushes, or cutting the wood for a model in the workshop) or just beacuse I'm so tired that I just cannot into looking good and don't give a damn if someone likes this sautee version of me or not.
But sometimes a certain outfit helps me to feel in a certain way or force myself into a role for today. I wouldn't say it's dressing up, as for a carnival, because I feel comfortable and like me in everything I wear (if we skip those doubts I have sometimes... Desire of expressing oneself and fitting in at the same time is another topic for another time), it's more like enhancing some feelings or parts of my personality. Yup, I feel like a dark witch/kid who desperately tries to be goth >D
Zdjęcia tym razem wykonane zostały na dziedzińcu Kościoła Paulinów na Skałce, przed bramą i koło zejścia do sadzawki świętego Stanisława - która, nota bene, była kiedyś prawdopodobnie świętym słowiańskim źródełkiem. Ładnie się złożyło z roztaczaną przeze mnie aurą okultyzmu i proszenia się o spalenie na stosie >D
Sam kościół mogę podsumować stwierdzeniem wielce barokowy. Mam bardzo mieszane odczucia względem baroku, bo i on sam jest bardzo nierówny - sama preferuję uporządkowany wczesny barok jezuicki w architekturze, przytłaczający skalą, a nie ilością formy; a kościół Paulinów to gotyk dojrzały jak się patrzy. W ogóle bawi mnie to rozumienie baroku jako przeciwności renesansu, pełnej uroczych pierdółek, przeładowanej kolorem i złotem i ogólnie będącej chaosem, w kontraście do harmonii i symetrii Odrodzenia; to się dzieje, jak się w jedno sklei barok i rokoko, a także uzna, że jeden styl panował niepodzielnie wszędzie, bez krajowych odmian; nawet w gotyku międzynarodowym zachodziły bardzo subtelne różnice, a miał być stylem uniwersalnym.
Ale wracając do kościoła na Skałce... głupio się przyznać, mieszkam od urodzenia w Krakowie, uczyłam się o tym kościele do matury, przechodziłam koło niego nie raz, nie dwa, a... nie miałam pojęcia, że jest w tym konkretnym miejscu, a przy robieniu zdjęć pierwszy raz zobaczyłam dziedziniec oraz fasadę na własne oczy; wnętrza nie, gdyż barokowe wnętrza mnie nie rajcują, ja prostym człowiekiem jestem, proste rzeczy lubię, chyba że mówimy o gotyku płomienistym >D Ale muszę przyznać, że zarówno brama, jak i zejście do sadzawki stanowią wyjątkowo wdzięczne tło, jak i temat fotografii sam w sobie. Może nieco sztampowy i romantyczny (zwłaszcza sadzawka, ale chodzi tu o romantyzm w popkulturalnym ujęciu; gotyckie romanse, zniszczone cmentarze, ogrody angielskie, te sprawy), ale hej, nieco kiczu nikogo nie zabiło. Zresztą, sama architektura, mimo iż ma w sobie jakąś pretensję, to kiczowata nie jest, jedynie jej wykorzystanie >D

I niestety (chociaż znów nie wiem, czy kogokolwiek to obejdzie) nastąpi kolejna przerwa w nadawaniu, ponieważ urywam się nad morze, do stajni. Internet prawdopodobnie mieć będę, jak doczłapię do miasta i znajdę kawiarnię z wifi, także no. A chociaż mam już prawie gotowy kolejny post, to nie pojawi się on za tydzień, bo automatyczna publikacja na Blogspocie mnie nie lubi i współpracować nie chce. Może i dobrze, przynajmniej będę miała co wrzucić jak wrócę, bo chyba jeździeckie zdjęcia to nie jest coś, na co niewtajemniczonym chciałoby się patrzeć (a wtajemniczeni zjedzą mnie prawdopodobnie za kiepski dosiad).

This time, photos were taken at the courtyard of one of Cracow's churches (I just don't know how to translate the name, the most literal would be Church on the Rock, but that sounds silly :'D ), at the gate and near the fountain of Saint Stanislav, which, that's worth mentioning, originally was a place of pagan worship. It composed nicely with my vibe of looking occult and like if I was asking to be burned on a pyre >D
The church itself can be summed up by saying it's... very baroque. I have some mixed feelings towards baroque, because as a style it's very uneven and varied - I personally prefer early Jesuitic architecture, overwhelming with scale, not with quantity; and this church is done in style of late/mature baroque, so yeah. In general, I find it kind of funny that baroque is often understand as being the total opposite of the Reinssance, with all that gold, little cute details, chaos and generally overdoing everything, whereas Reinssance is depicted as the style of harmony; but well, that misoception happens when you blend rococo and baroque into one, and when you think that certain style was homogenous everywhere, no differences between the countries; for heaven's sake, even in the international gothic you can see some subtle differences, and it was the closest to the universal style that you can get in architecture's history.
But going back to this church... I feel ashamed to confess that, since Cracow is my hometown and I've learned about this building for my final exams, I was passing by quite regualry, and... I wasn't aware it was here, in that very place. And this photoshoot was the first time I have seen the courtyard and church itself in person; despite church being open, I didn't go inside, because baroque interiors aren't my thing, I'm a simple girl, I like simple things (with exception for flamboyant gothic >D ).  But I must admit, that this place makes a very nice background for photos, or a subject for those. Maybe a bit cliche and romantic (in popcultural sense; you know, gothic romances, abandoned graveyards, English gardens, such stuff), but hey, a little bit of kitsch never killed nobody. And well, architecture itself isn't kitsch in any way, it's just the way you show it >D

And unfortunately (again, I don't think that anyone will be concerned about that) there will be a break in regular posting again. I'm going away to the seaside, staying at my favourite stable. I would probably have the Internet only if I will make myself to go into the nearest town and find a cafe with Wi-Fi, so. And even though I have the next post almost ready, I won't post it next week, because automatic publication on Blogspot hates me and doesn't want to cooperate. Maybe that's actually good, I will have something to post when I come back, because photos from the stable, horse riding and such stuff won't be interesting for people who aren't into it (and those who are would probably lecture me on my bad posture).

Choker - Made by me || Blouse - Thrift shop || Belt - Ebay || Skirt - Thrift shop || Bag - Medicine || Shoes - Ara

czwartek, 4 sierpnia 2016

Mermaids do not have souls


Lato, więc i moda na syrenkową estetykę. W sumie nieco nie rozumiem fascynacji syrenami ze wszystkich mitycznych stworzeń - ludożerne pół kobiety, pół ryby (lub ptaki) które doprowadzają do katastrof morskich nie są czymś, czym chciałabym być. Ogólnie w większości folklorów stworzenia wodne są wyjątkowo niesympatyczne dla człowieka. Koń potokowy (tudzież kelpie), niks, człowiek ze studni (odsyłam do komiksu Humon) czy w końcu słowiańskie wiły, wodniki i nawet zdawałoby się sympatyczny bannik - wszystko to jest mściwe lub zwyczajnie złośliwe, albo niebezpieczne (bez żadnych pobudek, ot, robi co robi). Także nie ogarniam fascynacji syrenkami. Za którą chyba można winić Disneya. Tak swoją drogą, natrafiłam kiedyś na artykuł (artykuły?) stawiający tezę, że Mała syrenka jest metaforycznym przedstawieniem cierpienia, jakie nastręczał Andersenowi romans z przyjacielem i późniejszy ślub tego ostatniego; tutaj ciekawy tekst, jak zarówno oryginalna baśń jak i adaptacja dotykają tematu nie tylko miłości homoseksualnej, ale i ogólnie tematyki queer (nie wiem, można używać tego słowa w języku polskim? W angielskim jest obraźliwe, to na pewno).

It's summertime, so here come the mermaid aesthetic. Frankly, I quite don't understand all this hype about mermaids from all of the mythical creatures - man-eating half-womens, half-fishes/birds, which makes ship crash are not something I would like to be. In general, mythical sea creatures are a vicious ones in almost all of the folklores. Skandinavian stream horse (or Welsh/Scottish kelpie), nix, well man (you can read about him/it in Humon's comics) and finally, Slavic wiła, aquarius or even seemingly-nice bannik (spirit of the traditional Russian bath) - they're all dangerous. So, I really doesn't understand why people are so obsessed with mermaids. Disney is to blame, probably. By the way, I have read an article or something about a theory that The Little Mermaid is in fact a methaporical tale about suffering of Andersen's caused by a secret relationship, and then marriage of his friend/lover; here you can read a text about the original tale's queer (can I use this word? I heard that in English it's kinda offensive) subtext and how it shows in Disney's adaptation too.
Ale wracając do syrenkowych inspiracji - pojawiły się one w mojej głowie właściwie dopiero gdy wyszłam od fryzjera z ogniście czerwonymi włosami, po prostu nie mogłam uciec od skojarzeń z Arielką. Kolor co prawda nieco się uspokoił po pierwszym myciu, jednak skojarzenie z syrenami pogłębiło u mnie zaplecenie dredloków w kolorach tropikalnego morza; do tego bardzo wakacyjna reszta ubioru, wymuszona przez pogodę. Sama spódnica przez to, jak piekielnie trudno było mi w niej na początku chodzić zdawała mi się być niemal czymś w rodzaju ogona :'D 
Chociaż, gdy pierwszy raz zobaczyłam materiał, to na myśl nasunęła mi się należąca do moich absolutnie ulubionych budowli sakralnych Saint Chapelle. A konkretnie jej witraże, stanowiące główną składową kaplicy. Nie wiem jak inni ludzie się na to zapatrują, ale mnie wyjątkowo cieszy możliwość noszenia na sobie imitacji witraży.

But back to the mermaid inspiration - they show up in my head after I came back from the hairdresser with my hair in the deepest, brightest shade of red I could imagine having on my head, association with Ariel was inevitable. Coulour calmed down after first washing, but then I braided in my dreadlocks, which, by their colour, remains me of tropical seas. And then, there's very holiday-ish vibe to the rest of my outfit, demanded by the weather. Skirt itself was for me like a tail or something, because material is not very strechy and it's hard to get into it and walk proprely at first :'D
But, when I saw the skirt's material for the first time, another thought come to my mind - that it looks exactly like stained glass in my favourite sacral building of all times, Saint Chapelle. I don't know about other people, but I absolutely don't mind wearing an imitation of stained glass.
Tydzień, kiedy trwało ŚDM spędziłam we Włoszech, w okolicach Werony. Właściwie nie działo się wtedy nic godnego uwagi - plan wyjazdu do Wenecji jak i do Mediolanu został porzucony z obawy przed byciem zadeptaną przez turystów. No i temperatura dochodząca do czterdziestu stopni nie nastrajała mnie, mentalnego dziecka mroźnej Północy, pozytywnie. Jednak ostatecznie udało mi się wyrwać do Padwy.
Padwa nie kojarzyła mi się jakoś szczególnie, jako że wszyscy opisywali mi ją jako nudne, przemysłowe miasto. Może rzeczywiście nowsza część Padwy nie jest za ciekawa, za to samo historyczne centrum... urocze i typowo włoskie. Niestety, należę do tych dziwnych osób, które bardzo niechętnie robią zdjęcia (chyba żeby móc z nich później rysować, bo na to na wycieczkach czasu nie starcza), bo uważam, że wystarczą mi moje własne oczy i odczucia zmagazynowane w pamięci. Zdaje mi się też, że Padwa jest trochę niedoceniana z powodu sąsiedztwa Wenecji, która ma dla turysty więcej powabu.
Ale za to Padwa ma kaplicę Scrovegnich.
A ta, cóż... Miło jest zobaczyć coś, o czym jeszcze rok temu człowiek musiał się uczyć i umieć to rozpoznać wybudzony ze snu w środku nocy, do tego jeszcze podając datę powstania. Naprawdę elektryzującym uczuciem jest wejść do miejsca, gdzie widnieją obrazy które dały początek renesansowi (dla laików; wcześniej, przed Giottem, eksperymentowali już z perspektywą i technikami malarskimi, bardzo nieśmiało, Simone Martini i  Ducio); zabawną w sumie rzeczą jest, że renesans, ogólnie kojarzony z południem Włoch z powodu Leonarda da Vinci i Michała Anioła, który jakby nie patrzeć był bardziej manierystą (niektórzy wykładowcy potrafią pokusić się nawet o stwierdzenie, że on zaczął barok w rzeźbie i malarstwie) niż prawdziwym artystą renesansowym, skupiał się bardziej na północy.
Wejście do kaplicy to był moment, kiedy zaczęłam sobie pluć w brodę, że zostawiłam w szatni torbę, a z nią i aparat, bo myślałam, że nie będzie można robić zdjęć. Otóż można było. Jak zwykle z tego nie korzystam, tak tam... W opracowaniach kaplica Scrovegnich pokazywana jest zwykle albo całościowo, tak że nie idzie ogarnąć poszczególnych malowideł, lub właśnie w detalu, poszczególnymi panelami. W oglądaniu jej na żywo piękne jest to, że można zarówno ogarnąć całość, jak i skupić się na detalu mniejszym, typu pojedyncza scena, jak i większym - całej serii malowideł, podziwiać kompozycję, korelację.
Ale najbardziej ze wszystkiego podobały mi się imitacje marmurów. Wszystkie te gzymsy, kolumny i żebrowania widoczne na zdjęciach kaplicy - to kłamstwo. Namalowana iluzja przestrzenności i kamienia. Wykonana z olbrzymią wirtuozerią, dopiero stojąc niemal z nosem przy ścianie człowiek może powiedzieć, że to tylko farba. O takie mistrzostwo malarze baroku jedynie się ocierali.

I spent the week of WYD in Italy, near Verona. Actually, nothing interesting happened - I give up my plans to visit Venice (like, sixth time?) and Milan because of the crowds of tourists that were there. Oh, and the temperature reaching 40 Celsius degree made me, a child of the cold North, melt and be really lazy. But in the end I managed to visit Padova.
Padova didn't sound as something exciting, everyone described it to me as dull, industrial town. Maybe the modern part of the city isn't appealing at all, but the historic center... Well, it's kind of cute and typically Italian. Unfortunately, I didn't took many photos - I just don't feel like doing it (beside the times I take photos for drawing purposes, as you usually don't get enough time to sit and draw on a trip), I'm more about experiencing a place by engaging all my senses and my memory. And I have an impression that Padova is underrated because it's near Venice, which is more famous, tourist-wise.
But Padova have the Scrovegni's Chapel.
And... well, it's a nice thing to see something you had to study about and be able to recognize it when awaked in the middle of the night, and give also the dating of a thing. But the most intense feeling you get when you enter to the chapel - after all, it's one of the places when Renaissance started (well, there  were some other painters experimenting before Giotto, like Simone Martini or Ducio); it's kind of funny how people connect Reinassance with the south of Italy because of Leonardo da Vinci and Michelangelo, who, by the way, was more of a manierist (some experts even say that he started baroque in painting and sculpture) than a true Reinassance artist, because beginning of this period concentrated more less in the north.
When I entered the chapel I have instant regret that I left my bag (with camera in it) in the cloakroom - it turned out that you are actually allowed to take photos. And I would really like to do it, for once. Because when you get books about art's history, you either get overall view of the interior of Scrovegni's Chapel, or detailed photos of each of the paintings. But when you are inside... You can see it all together at first, and then focus on groups of pictures, or individual ones, even those which are usually not featured in the books. And you can get the sense of the composition, design and story behind the paintings.
But thing that impressed me the most was imitation of marble. Yup, those columns, panels and arches are a lie - they're painted on a flat, plain wall. Made with such a maestery that you can see it's painted only if you stand really close, almost touching the wall with your nose. Even baroque painters couldn't make such masterpiece.
Ombre dreadlocks - Dreadlock Madness || Crop top - H&M || Necklace - Thrift shop || Rings - Six || Skirt - Custom made || Sandals - O'Neil